MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Zamierające serce stolicy - Bazar Różyckiego

Natalia Bugalska
Bazar Różyckiego jako "cepeliowski" dodatek do Muzeum Pragi, czyli folklor poskromiony. Czy ten pomysł uratuje najstarsze targowisko w Warszawie?
Bazar Różyckiego jako "cepeliowski" dodatek do Muzeum Pragi, czyli folklor poskromiony. Czy ten pomysł uratuje najstarsze targowisko w Warszawie? fot.materiały prasowe
Wylęgarnia fortun, szkoła biznesu w peerelowskich czasach, ale też miejsce, gdzie kręcił się warszawski półświatek. Tu Lech Grobelny handlował zegarkami z ręki, tu zaczynali "Słowik" i "Pershing". O pogrążonym dziś w marazmie bazarze Różyckiego opowiadają kupcy, którzy spędzili tu życie.

Mieli wszystko, o czym marzyła cała Polska w czasach Peerelu: futra, amerykańskie okulary, złote bransolety i zawsze pełną lodówkę. Kiedy inni przez miesiąc pracowali na dżinsy z Peweksu, oni obracali dolarami w wysokości budżetu Warszawy. Byli w centrum łańcucha pokarmowego miasta. Żywili milicjantów, złodziei, prostytutki i notabli, pracowników ambasady i robotników. Ich żywił bazar.

Luty 2010 r. Czy to już koniec Różyca
- Szefa nie ma. Gra na automatach - asekuracyjnie mówi sekretarka, zanim zdążę zamknąć drzwi, czy choćby zadać pytanie. Wychodzę, szukam. Bazar sprawia ponure wrażenie - klaustrofobiczne.

Śnieg przykrył wszystkie budki, w niektórych z nich zawaliły się dachy. Co druga bazarowa budka jest pusta, w co trzeciej nie ma ogrzewania. Kupcy wolą więc siedzieć przed - potupią nogami, piją herbatę z termosu, plotkują, ale jakoś tak niemrawie. Nie słychać śmiechu.

Mała kanciapa na końcu alejki ma okna zasłonięte żaluzjami. Jest ciemno, czuć dym papierosowy. W wielkim fotelu siedzi duży, już niemłody człowiek. - Wejdź do mojej pajęczyny, powiedział pająk do muchy.

Zenon Jędra, prezes Stowarzyszenia Kupców Bazaru Różyckiego, ma na ręku przykryte marynarką wytatuowane inicjały. Wydziergane starą igłą, nierówne. Na serdecznym palcu lewej dłoni ogromny sygnet z żółtego złota. I wcale nie gra na automatach. Za to odbiera telefony, kseruje dokumenty, przyjmuje kontrahentów, podpisuje umowy. - Nudy, pani redaktor. Teraz to same nudy…

Luty 1982 r. Wszyscy chcą żyć z Różyca
Jędra jest mniejszy. Handluje dżinsem, okularami i breloczkami. Wykupił cały zapas u producenta w Mińsku Mazowieckim - na Różycu jest potentatem.

Polacy bardzo lubią seks, choćby na niego patrzeć. Ale seksu dookoła jest mało, więc Jędra serwuje warszawiakom breloczki z gołymi paniami przy sportowych czerwonych samochodach. Sprzedaje ich po 500 dziennie. Ten tani seks wyjeżdża potem do Rumunii, Bułgarii skipiszowany w wagonach z kontrabandą. Pod dachami i za siedzeniami chowają je sami maszyniści, którzy wiedzą, że na południu komunistycznej Europy miłości jest jeszcze mniej.

Jędra odziedziczył po ciotce stoisko, więc nie jest najniżej w hierarchii. Jest swój. Ma budkę, ma samochód, dużo towaru. Nosi najlepsze buty - beatelsówki z podwijanym czubkiem. Z prawdziwej skóry. Chowa koszulę w spodnie, żeby było widać blachę na jego sprowadzanych z Hamburga perysach. Jest kimś.

Niedawno na bazar sprowadziło się dużo ruskich. Jędra wie, bo handluje w budce przy placu czerwonym. Rok temu był pożar - cały bazar spłonął. Kupcy się skrzyknęli i w dwa miesiące wszystko odbudowali, a straż pożarna zostawiła od Targowej spory wolny plac, żeby wozy mogły zawracać. Właśnie tam handlują ruscy, dlatego nazywa się czerwony. Ruscy mają: nylony, kaprony. Ruskich nikt nie szanuje, nawet ręki im nie poda, ale też strach jest. A wiadomo, czy ruski nie przywiózł kałasza?

Polska gangsterka trzyma wartę przy Ząbkowskiej. Grają w trzy karty. Ta gra nie ma żadnych zasad, poza jedną: frajer nigdy nie wygrywa, a jak się awanturuje, to dostaje łomot. Na kartach grali głównie klienci. - Przyjechał taki z Mińska Mazowieckiego, urżnął krowę i nielegalnie sprzedał. Miał pieniądze na miesiąc życia, ale wychodził złą bramą i zatrzymał się przy kartach. Jak wyczuli frajera, to nie popuścili. Dorośli mężczyźni płakali potem jak dzieci.

Benklarze to znajomi Jędry. Chłopaki stąd, urodzeni albo wychowani przy Brzeskiej, do milutkich nie należą. To już jest początek mafii: wołomińskiej, otwockiej, pruszkowskiej. "Słowik" był czerniawy i cichy, bez inwencji. "Pershing" elegancik. "Dziad" nosił węgiel i ziemniaki swoim sąsiadkom. Raczej bez sentymentów, ale z kupcami dobrze żyli. "Od zera zacząłem, do wszystkiego sam doszedłem Mówili na mnie Dziad, bo butelki na Pradze zbierałem i węgiel na torach. Później dorobiłem się furmanki z koniem, żuka, wreszcie pieniędzy. Węgla na rynku nie było, a ja dawałem magazynierom w łapę i węgiel umiałem tak sprzedać, że miałem trzykrotny zysk" - opowiadał w wywiadzie, zanim umarł na zawał serca w więzieniu w 2007 roku.

Potem są ci z budek, jak Jędra albo Halina Potyra i Barbara Borysiuk, które całe życie spędziły na bazarze. Mają stałe miejsce, stały towar, a to zawsze duże pieniądze. Borysiuk i Potyra handlują nylonami, kapronami. Bo to jest największy biznes.

Kupcy sprzedają jawnie fanty rozłożone na stoiskach i ustnie. Ustnie, gdy trzeba kupić walutę, złoto, działo albo armatę. Dookoła kręcą się tajniacy. Na bazarze są trzy kontrole dziennie: urząd dzielnicy, miejski urząd skarbowy, dzielnicowy urząd skarbowy, milicja, wydział gospodarczy, Państwowa Izba Handlowa - każdy chce położyć łapę na kasie z bazaru.

Czasem zbiegają się wszyscy naraz. "Świeca", który ma trzecie oko z tyłu głowy, krzyczy: łapanka! Milicjanci zamykają wszystkie bramy, a kupcy wrzucają do otworów kanalizacyjnych walutę, złoto i nielegalne mięso. Inni swój towar zostawiają na dachach budek.

Trochę w hierarchii bazaru, a trochę w hierarchii władzy są dozorcy. Zamykają i otwierają bramy w dzień handlowy. Kiedy o 19 przy wejściu od Targowej robi się już kolejka, ludzie zaczynają się przepychać i krzyczeć, tylko dozorca może szczęściarza wpuścić, żeby kupił schab z kością na kolację. Szczęściarz musi oczywiście posmarować. Dozorcy najlepiej mają w piątki, kiedy obchodzą całe targowisko i zbierają napiwki od kupców. Od każdego dostają po 5 zł. Kupców jest 600 - tyle co mieszkańców w 14-piętrowym mrówkowcu. Niektórzy z nich wyczuli interes i kupili parę budek. Potem odsprzedali je za kilka tysięcy dolarów, zrobili się miliarderami.

Nad nimi wszystkimi jest kierownik targowiska. Zatrudniony na etacie w Zarządzie Portów Praskich, do którego należał Różyc. Jest śliski: musi żyć dobrze z górą i kupcami. Decyduje o przydziale budki, skierowaniu na koncesję, opłatach handlowych. W tym kwartale ulic jest bogiem.

2010 r. Co będzie za bazarową bramą
Zenon Jędra od 1999 roku jest prezesem Stowarzyszenia Kupców Bazaru Różyckiego i kierownikiem bazaru w nowych czasach. - Nie przypuszczałem, że przez 10 lat nic się tu nie zmieni. Nikomu nie zależy na bazarze, wszystkim zależy na terenie.

Bazar istnieje od 1901 roku. Ale parę miesięcy po obchodach setnych urodzin Janusz Sujecki, były dyrektor Muzeum Warszawskiej Pragi, znalazł dokumenty potwierdzające, że bazar istniał w tym miejscu już w 1874 roku. Wybudował go praski filantrop i farmaceuta Julian Różycki. Około roku 1883 ustawiono przy wejściu od ul. Targowej ozdobną bramę z napisem "BAZAR" po polsku i rosyjsku i wtedy handel rozkręcił się już na dobre. Przez sto lat był największym bazarem w stolicy, ale nie załapał się na transformację. Nikt już nie chce nylonów i kapronów.

Od połowy lat 90. kupcy walczą o jego zachowanie ze spadkobiercami Juliana Różyckiego. Procesują się ze spółdzielnią, która kiedyś zarządzała tym terenem, próbują zmusić miasto, by coś postanowiło. Przez te dwadzieścia lat pomysłów było sporo.

Pomysł 1. Na początku lat 90. Spółdzielnia Kupców Bazaru Różyckiego kusi wizją wybudowania na terenie targowiska centrum handlowo-rozrywkowego, z podziemnym parkingiem i sceną dla orkiestry.

Zbiera od kupców zadatki na tę budowę. Nic nie powstaje, kupcy nie odzyskują pieniędzy. Bazar do dzisiaj jest zadłużony na 10 mln zł.

Pomysł 2. W połowie lat 90. architekt Jerzy Chyliński przedstawia dzielnicy cztery projekty modernizacji bazaru. Rysunki giną w stosie papierów, a architekt umiera.

W 2008 roku bazar zyskuje szansę na modernizację. Na działce obok ma powstać Muzeum Warszawskiej Pragi. Remont starych kamienic i ich adaptacja na przyszłą siedzibę wymaga wyburzenia części budek z Różyca. Stołeczny Zarząd Odbudowy Miasta i tak musi je postawić z powrotem. Władze myślą o rozpisaniu konkursu na nowy projekt targowiska.

Pomysł 3. W czerwcu 2009 roku Stowarzyszenie Architektów Polskich organizuje warsztaty młodych polskich i niemieckich architektów. We współpracy z SZRM mają wykonać plansze adaptacji Różyca. Powstaje 5 kompleksowych projektów urbanistycznych. SZRM żaden pomysł się nie podoba.

Pomysł 4. We wrześniu 2009 roku Związek Stowarzyszeń Praskich wymyśla nową, otwartą formułę dla bazaru. Na przykrytym namiotem targowisku mają grać podwórkowe kapele, lokalni rzemieślnicy pokazywać swoje rękodzieło i serwować potrawy praskiej kuchni. SZRM tłumaczy, że nie ma pieniędzy, ale zainteresuje pomysłem odpowiednie biuro w ratuszu. Pomysł grzęźnie na korytarzach urzędu.

Po likwidacji KDT i bazaru na Stadionie część kupców przenosi się na Różyca. W biurze Stowarzyszenia Kupców bazaru czeka aż 200 wniosków o przyznanie miejsc handlowych.

Marazm jest jakiś na bazarze
- Nie mam nic do opowiadania, na bazarze jestem dopiero 19 lat. Andrzej opowie - z obuwia przechodzimy do strojów komunijnych. Każda alejka i każda budka wyglądają identycznie, trzeba mieć sporą wprawę, żeby się w tym labiryncie poruszać.

Na ścianie budki Andrzeja Potyry napis: zakaz palenia, choć Potyra pali. - Zostało po komunie.

Obok święty obrazek "Matko popatrz na mnie", ten jest nowszy. - Zostało po mamie.

Halina Potyra dożyła 101 lat. Zmarła w grudniu zeszłego roku. Na bazarze handlowała przez 62 lata.

- Mam sporo szczęścia - Andrzej Potyra otwiera swoją zieloną budkę tylko w soboty. Żeby towar nie zapleśniał - bo nie ma już z tego pieniędzy. Handluje garniturami i komu-nijnymi krawatami na gumce. Sezon zaczyna się dopiero za dwa miesiące, więc na razie wystawia też płyty DVD.

- Sprawę zarżnął import z Chin. Od połowy lat 90. zmieniła się geografia handlu, wszystko przeniosło się do centrów handlowych, nawet prostytutki i złodzieje - wzdycha. - Nie wierzy pani? Pani Wando, ile bluzek sprzeda pani dziennie?

- O, kochany, zależy. Mam jednego… albo dwóch klientów…

- To dlaczego się nie zbierzecie i tych budek nie odnowicie? Czemu się nie przerzucicie na inny handel?

- Bo ja wiem? Jakiś marazm jest.

Lata 60. Praska baba sprzeda wszystko
Organizm bazaru jest mocny. Jeden krok i tłum połyka cię przy bramie od Targowej, wypluwa dopiero przy Brzeskiej. W tej drodze ograbi cię z pieniędzy, zdepcze, stłamsi i ogłuszy. Mimo to wrócisz. Na pewno.

Bazar ma swoją mapę. Teren, ograniczony przez kwartał ulic, dzieli się na dwie części: od Targowej i od Brzeskiej. Do połowy królują ciuchy i dodatki, od połowy mięso i cukier. Przy wejściach paserzy handlują szpetem. Sprzedają fanty: złoto i papiery. W środku w budkach galanterią i czym popadnie na deskach. To ręczniacy opychają mydło i powidło, mają papierosy z torby albo kawał schabu. Często za wyższą cenę niż w budkach.

Dominuje typ praskiej baby: rozwrzeszczanej, grubej, wulgarnej. Takiej, co wykłóci się o centymetr powierzchni, sprzeda starą kołdrę zamiast futra i jeszcze nabluzga. Ale jest też dużo ludzkiej solidarności. Barbara Borysiuk, co handluje konfekcją, zbiera pieniądze na niewidome dzieci z Lasek. Potem na bramie bazaru przykleja artykuł z "Życia Warszawy": "Kupcy z Różyc-kiego pomogli niewidomym dzieciom".

Kupcy z ręczniaka wychodzą przed bramę bazaru, odkupują nadwyżki towaru od klientów, a potem z powrotem wracają na handel. Nylony, kaprony.

W samym centrum bazaru bliżej Kępnej stoją kantory, a tyle dolarów nie widział roczny budżet Warszawy.

Zostają jeszcze peryferia. Przy Ząbkowskiej stoją wozy polowe z flakami i pyzami, na deskach benklarze kantują w trzy karty, w bramach kuszą prostytutki. Najgorszy sort: analfabetki z województwa, w nieokreślonym wieku między trzydziestką a pięćdziesiątką, ale zawsze mają swoich klientów.

Andrzej Potyra geografii bazaru nauczył się bardzo wcześnie. Urodził się na Brzeskiej, jego matka handlowała tam ślubnymi sukniami od 46 roku.

Właśnie skończył ASP - architektura wnętrz i rzeźba. Koleżanki ze studiów same szyją sobie ubrania, jedna nawet potrafi zrobić skórzane letnie buty. Potyra wszystko kupuje wtedy na ciuchach przy Dworcu Wschodnim. Stamtąd ma tweedowy amerykański garnitur i zestaw koszul non-iron. W garniturze już raz wymieniał podszewkę u krawca, bo się przetarła, ale wełna dalej wygląda jak nowa. Czasem nosi apaszkę ze złotą nitką. Kupuje w Skierniewicach, jeszcze ciepłe ściąga z taśmy w fabryce. Zdarza się, że do Łodzi i z powrotem obraca dwa razy dziennie.

Jego matka ma budę bliżej Kępnej. Naprzeciwko kantor, a pod kantorem paserzy. Taki Leszek Grobelny stoi co drugi dzień i handluje chińskimi zegarkami. Jeden ma na ręku, obok stoi świeca z torbą, a w tej torbie jeszcze dwieście. Jakby co, to nie jego. Niedaleko szepczą o certyfikatach i dyplomach politechniki. Można kupić dowód osobisty, jest też "Łysy" - pośrednik, ten jest kimś, bo może załatwić kwaterunek w Warszawie. Tu najczęściej kręcą się tajniacy. Właściwie żadni tajniacy, skoro wszyscy ich znają i smarują. Są: Gieniek, Misiek, Czerwony Olek (tego pamiętają wszyscy i nie lubią - gdy przechodził, z czystej złośliwości deptał ludziom po nogach), Biała Pała (za często używał jej bez powodu).

Handlarze wykupują cały towar u rzemieślników, dostają lewe faktury, kupują od nich klienci, za cenę dużo powyżej państwowej, a milicjanci mają swoją dolę. Wszyscy razem: dziwki, handlarze i milicjanci w cudownej pokarmowej koegzystencji.

- To jest chyba w genach, ja po prostu wiem. Coś w chodzie, w rozbieganych oczkach, aroganckiej pewności siebie każe myśleć: tajniak. Gęba milicjanta jest nie do pomylenia z żadną inną. Jest tylko pytanie: ile tym razem?

Potyra zapytał kiedyś zastępcę komendanta do spraw wewnętrznych milicji, czemu nie zlikwidują bazaru, skoro wiedzą, że handluje się tu wszystkim nielegalnie. - Moglibyśmy to zlikwidować, ale wszyscy by się rozpełzli po Warszawie, a tak to wiemy, gdzie ich szukać, jak nam co zginie.

Ja stąd odejdę nogami do przodu
- Siedzimy, bo siedzimy. Tu się już nie opłaca być i co z tego? Ja tu wrosłam w te nylony, kaprony. Moja córka mówi: mamo, ja ci dołożę, ale zostań z tym swoim bazarem - mówi Barbara Borysiuk. Córka właśnie wróciła z Luksemburga. Skończyła studia, ma pracę, zna języki. Nie jak dzieci innych kupców, wychowanych w prosperity, rozpuszczonych, ale bez zawodu klepiących biedę na bazarze, który najlepsze lata ma już za sobą. - Mam ją tylko jedną i powiedziałam, że moja córka na bruku stać nie będzie.

Mieszka blisko, po drugiej stronie Targowej. Na Różycu handluje od 1947 roku. Najpierw sprzedawała co popadnie pod iglicą na Śródmieściu. Potem pakowała plecak i po lodzie szła przez Wisłę. Odmroziła nogi, ale w rok zarobiła na budkę na Różycu.

Miała jatkę bliżej Ząbkowskiej. Pracownicy ambasady Stanów Zjednoczonych stali od siódmej rano i zamawiali flaki na obiad. Szybko ją wsadzili za spekulację, przesiedziała w Lublinie siedemnaście miesięcy. Śledztwo umorzyli z braku dowodów. W tym samym czasie wsadzili jej matkę do obozu dla spekulantów w Mielęcinie, też przesiedziała półtora roku. Wyszły i przestawiły się na ciężką konfekcję.

- Ilu ludzi już tu życie położyło. Ja też stąd odejdę tylko nogami do przodu. Ciotka handlowała, wszyscy się znali, ale rano się szło i nie wiadomo, czy wrócisz. To było życie: nylony, kaprony. Kaprony, nylony... Jeden Edek Zelnik naliczył, że przez te kilkanaście lat na bazarze wypił trzy cysterny wódki.

Źle się zrobiło dopiero, jak otworzyli Stadion: przenieśli się Rumuni i Bułgarzy, cała masa Chińczyków. Nawet w nocy handlują i w niedzielę. W niedzielę bazaru Różyckiego nie ma. Dobrze, jak na czynsz starcza. Część kupców władowała pieniądze albo w nowe budki, albo w Spółdzielnię, która nigdy nie oddała pieniędzy. Znędznieli, że do dziś nie mogą oprzytomnieć. Nie mają jak się odbić, bo nikt tu już nie zagląda.

Ale ja właściwie nie narzekam. Nie mam się z kim dzielić, towar mam ładny, dla nietypowych. Przyjdzie kobieta, waży sto kilo, to u mnie kurtkę znajdzie: nylony, kaprony. Mówi: Ja nie sądziłam, że na bazarze znajdę coś tak ładnego i taniego. Ja jej na to: Tylko niech pani nie mówi, że z bazaru. Niech pani powie, że gdzieś na Warszawie pani kupiła.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Mateusz Morawiecki przed komisją śledczą

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na mazowieckie.naszemiasto.pl Nasze Miasto